wtorek, 10 grudnia 2013

Deformation Morgue IV

Nastał kolejny dzień. Właśnie wracałem do domu, po moich nocnych eskapadach, nieudanych próbach zabicia się i znalezieniu się w domu przystojnego wybawiciela. Tak, to były zdecydowanie burzliwe dni. Do tego moja matka i siostra nie miały o tym pojęcia. Miałem tylko nadzieję, że nie dostanę szlabanu na wychodzenie z domu. Z resztą to nie byłoby możliwe, nigdy nie byłem imprezowym zwierzakiem, więc śmieszny byłby zakaz na wyjścia po szkole. Moja matka nie była taka głupia by zakazać mi coś czego nie robię.
A tak nawiązując do mojej matki. Ma na imię Lily i jest kobietą  w średnim wieku. Jest niewysoka i drobna. Ma kręcone, brązowe włosy, pociągłą, piegowatą twarz, ciemne oczy, płaski nos i wąskie usta. Nie narzeka na brak zainteresowania płci przeciwnej. Jestem do niej bardzo podobny, a jakoś nie mam takiego brania u dziewczyn. Nie przeszkadza mi to specjalnie. „Zdecydowanie wolałbym zainteresowanie kogoś innego” pomyślałem i palnąłem się w głowę „Frank ty głupku”.
W końcu dotarłem na miejsce. Przeszedłem przez wysoki, drewniany płot. Oczywiście nie obyło się bez spektakularnej gleby w wykonaniu wspaniałego Franka. Tak, właśnie.
Dalej skierowałem się do drzwi i przeszedłem przez próg. Spojrzałem najpierw w lewo, potem w prawo, nieśmiało postawiłem krok do przodu. Przeszedłem jeszcze parę kroków kiedy ujrzałem moją matkę z papilotami na głowie i wałkiem w ręce. Kurczowo go trzymała i wymachiwała w moją stronę. Miała mocno zaciśnięte usta i brwi. Była wściekła.
- Możesz mi łaskawie powiedzieć, gdzie byłeś przez ostatnie dwa dni?

- Nocowałem u kolegi.

- I oczywiście nie raczyłeś mi powiedzieć.

- Tak wyszło.

- Ja ci dam tak wyszło. Marsz na górę, do swojego pokoju i nie pokazuj mi się na oczy

- Nie jestem już dzieckiem by posyłac mnie do karnego kąta. Mamo obudź się w końcu. Mam już 16 lat. Do tego dobrze wiesz, że mam depresję. Jestem chory, a nawet nie raczyłaś mnie zapytać, jak się czuję i czy nic mi się nie stało.
Kobiecie mina zrzedła i po chwili odpowiedziała:

- Wiem synku, ale ja się martwię o ciebie! Nie możesz tak po prostu sobie znikać i wracać po paru dniach. Przecież ja przez ciebie kiedyś zawału dostanę.
- Nie martw się, nic mi nie jest.

- Na pewno Frankie?

- Tak, na pewno.

Posłałem jej nieszczery uśmiech i powędrowałem schodami do góry. Wszedłem do mojegu pokoju i zamknąłem drzwi na klucz. Chwyciłem gitarę – Pansy i zacząłem wymyślać nową piosenkę.
Po paru godzinach moje dzieło było skończone. Oto tekst.

We hold in our hearts
the sword and the faith
Swelled up from the rain clouds
Move like a wreath
Well after all, we'll lie another day?
And through it all we'll find some other way
To carry on through cartilage and fluid
And did you come to stare or wash away the blood?

Well tonight, well tonight will it ever come?
Spend the rest of your days rockin' out
Just for the dead
Well tonight, will it ever come?
I can see you awake anytime in my head

Did we all fall down?
Did we all fall down?
Did we all fall down?
Did we all fall down?
From the lights to the pavement
From the van to the floor
From backstage to the doctor
From the earth to the morgue
Morgue! Morgue! Morgue!

Well tonight, will it ever come?
Spend the rest of your days rockin' out just for the dead
Well tonight, will it ever come?
I can see you wake anytime in my head

All fall down, well after all...

Była tak… idealna. Nie mogłem napisać lepszej. Była odzwierciedleniem moich uczuć. Nagle zalała mnie wielka fala smutku. Nawet nie wiedziałem dlaczego. Znowu wróciłem do tego beznadziejnego stanu kiedy nie chce mi się żyć i waham się czy odebrać sobie życie.
Usiadłem na parapecie z Pansy i patrzyłem przed siebie. Patrzyłem na te wszystkie domy jednorodzinne. Na tych wszystkich szczęśliwych ludzi mieszkających w środku. Po chwili spostrzegłem dobrze znaną mi postać. Postać o moich ulubionych szmaragdowych oczach. To był Gerard. Szedł w stronę mojego domu. Zdziwiło mnie to, przecież dopiero od niego wróciłem.
Nagle rozległ się dźwięk dzwonka do drzwi. Nie poszedłem jednak otworzyć. Mama popędziła na dół ciekawa, kto zakłóca jej spokój. Otworzyła drzwi i zdębiała. Czarnowłosy chłopak przedstawił się kobiecie, która po chwili zawołała „Fraaank, jakiś kolega do Ciebie.”
Zszedłem na dół. Przywitałem się z moim wybawcą i zaprowadziłem go do siebie na górę. Gerard wszedł do mojego pokoju i rozsiadł się wygodnie na kanapie. Rozglądał się po pokoju i dokładnie lustrował każdy detal. Po chwili powiedział.

- Zapomniałeś szalika. – wyciągnął go zza pleców.
- Dzięki, ale nie musiałeś iść taki kawał by mi go oddać. Przecież i tak jutro spotkamy się w szkole.
- Wiem, ale chciałem Cię odwiedzić. – powiedział i posłał mi piękny uśmiech ukazując śnieżnobiałe zęby.  Po chwili spojrzał na mnie i spytał:
- Dlaczego jesteś taki smutny?
A mi z oczu popłynęły wielkie, gorzkie łzy. Rozpłakałem się jak dziecko i nie umiałem tego ukryć. Emocje wzięły górę. W końcu zeszła ze mnie ta maska. Przestałem grać. Nie chciałem go okłamywać. Nie mogłem go okłamywać. Przez te dwa dni stał się dla mnie kimś więcej. Wybawcą, ale i osobą, której mogę zaufać. To byłe dziwne. Nigdy wcześniej tak się nie czułem. Nie było mi dane mieć przyjaciela. Zawsze byłem sam jak palec. Miałem nadzieję, że wkrótce to się zmieni.
Nie wytrzymałem i rzuciłem się w ramiona przyjaciela. Załkałem głośno i wyszlochałem jedynie „Proszę nie zostawiaj mnie samego”.
____________________________________________________________________
I jest czwóreczka. Spięłam się i napisałam. :D
Szczerze planowałam dodać ją za parę dni, ale w przypływie emocji postanowiłam dać dzisiaj. Mam nadzieję, że się cieszycie. :)
Chcę wam podziękować za wszystkie cudowne komentarze, nawet nie wiecie jaką mi to daje siłę, to jest jak paliwo napędowe. XD
Komentujcie jeśli wam się podobało.
xoxo Frankie


czwartek, 5 grudnia 2013

Deformation Morgue III

                  Przetarłem zmęczone oczy, podrażnione pierwszymi promykami słońca. Podniosłem się do pozycji półleżącej i ziewnąłem przeciągle. Spuściłem nogi na podłogę. Chłód sosnowych desek drażnił moje stopy. Obok stóp spostrzegłem również grube wełniane skarpety i klapki. Nie przypominałem sobie abym wcześniej je tam położył. Nerwowo rozejrzałem się po pokoju w poszukiwaniu drzwi. Patrząc to w prawą, to w lewą stronę, zauważyłem, że znajduję się w obcym pokoju. Natychmiast zerwałem się do pionu i pomaszerowałem w stronę wyjścia. Przeszedłem przez prób skradając się niczym tajny agent. Cicho zszedłem po schodach kiedy poczułem przyjemny zapach. Zapach ten zaprowadził mnie prosto do kuchni.
                  Stanąłem w progu przyglądając się postaci kszątającej się po pokoju. Biegała między lodówką, a kuchenką próbując nie przypalić dzisiejszego śniadania. Kiedy się odwróciła rozpoznałem w niej parę szmaragdowych oczu. Oczu chłopaka, któremu zawdzięczałem życie. W nocy długo zastanawiałem się dlaczego to zrobił. Przecież mógł tak jak każdy zwyczajnie to zignorować. Nie prosiłem go o pomoc. Zresztą nie miałem jak tego zrobić. Pewnie zrobił to z litości, albo bał się oskarżeń o nieudzielenie mi pomocy. Tak jestem pewien, że właśnie o to chodzi. Z zamyślenia wyrwał mnie poznany wczoraj ciepły głos bruneta.

-Dzień dobry. - powiedział spokojnie

-Uhm, dzień dobry. - odparłem

-Jak się czujesz? - zapytał troskliwie.

- Już lepiej...dzięki, że pytasz.

-Nie ma sprawy. - dodał mierzwiąc rękami kruczoczarne włosy.

Nagle rozmowa się urwała. Kompletnie nie wiedziałem co zrobić. Czy powinienem mu podziękować, a może przeprosić za sprawienie kłopotu? Och Frank jakiś ty głupi. Weź się w garść chłopie.
-Słuchaj Gerard...dzięki za pomoc. Naprawdę, gdyby nie ty to pewnie wąchałbym kwiatki od spodu. To może ja się będę już zbierać...
Chłopak spojrzał na mnie nerwowo i złapał mnie za ramię. Moje serce zabiło szybciej, a przez kręgosłup przeszedł zimny dreszcz.

-Ty głupku. Dobrze wiesz, że możesz tu zostać ile chcesz. Naprawdę, nie sprawiasz mi kłopotu.

-Nie mogę, nadużywać twojej gościnności.
 
-Ależ jasne, że możesz.- powiedział i przylepił na usta swój firmowy uśmiech.

         Poczułem jak mi miękną kolana, a serce znowu zabiło szybciej. Po chwili zaburczało mi w brzuchu. Mój organizm dawał znać, że wypadałoby coś zjeść. W końcu nie miałem nic w ustach prawie dwa dni. On również to usłyszał. Natychmiast poczułem rumieńce na twarzy.
-Siadaj do stołu, mistrzowska jajecznica pana Waya, jest już gotowa. - krzyknął z uśmiechem na twarzy
        Zrobiłem jak kazał. Zająłem miejsce koło blatu i wygodnie rozsiadłem się na krześle. Założyłem nogę na nogę i podparłem się na łokciu. Zwróciłem wzrok na Gerarda. Na te jego szmaragdowe oczy, z tą niezwykłą tajemniczą dżunglą w głębi. Z tą morską bryzą i bijącymi falami. Można by utonąć w tych tęczówkach. On był taki idealny. Przypominał grecki posąg jakiegoś bóstwa. Blada skóra, gładka cera, kruczoczarne włosy, piękne oczy, drobny nosek i zniewalający uśmiech.
On był zbyt idealny.
       Chłopak zajął miejsce koło mnie i zajął się spożywaniem posiłku. Po chwili zapytał?

-Do jakiej szkoły chodzisz?

-Dziewiętnaste Liceum przy ulicy Forks.

-Świetnie, ja również tam chodzę. Będę po ciebie przychodzić jak tylko wyzdrowiejesz. Chyba nie masz nic przeciwko?

- Jasne, że nie.

- Bardzo mnie to cieszy. - powiedział a po chwili dodał - Może oprowadzę Cię po domu?
                 Nieśmiało przytaknąłem a chłopak chwycił mnie za rękę i poprowadził w stronę następnego pokoju. Byliśmy teraz w ogromnym salonie. Był urządzony bardzo nowocześnie. Ściany były w kolorze kawy z mlekiem, a podłoga wyłożona ciemnym drewnem. Na środku pokoju stały dwie kanapy z czarnej skóry i wielki plazmowy telewizor. Obok stał stolik a na nim konsola xbox i szafka wypełniona grami. Na przeciwległej ścianie wisiał ogromny regał z płytami. Podszedłem bliżej by spojrzeć, czego słucha Pan Idealny. Patrzę, a tam Misfits, Marilyn Manson, Green Day, Evanescence, Judas Priest, Pink Floyd. Kurde, ten to ma gust!
                Potem przeszliśmy do następnego pokoju. A więc łazienka. Już w niej byłem, ale aż grzech jej nie opisać. Ściany i podłoga wyłożone marmurem. Do tego okrągła wanna z natryskami i z hydromasażem, a w kącie stały orchidee. Przepiękne pomieszczenie.
                 Przeszliśmy dalej korytarzem, spojrzałem na drzwi po lewej z plakietką "Keep out''. Zżerała mnie ciekawość co to za pokój. Korciło mnie i korciło, aż w końcu wystawiłem rękę, by szarpnąć klamkę. W ułamku sekundy Gerard rzucił się na mnie i warknął. "Nie wolno Ci tam wchodzić." Wybąkałem ciche przepraszam. Na końcu dodał.
- No to teraz możemy przejść do przyjemniejszych rzeczy...
_______________________________________________________________________
iiiiiii jest trójeczka. : D
No ludziska pracowity dzisiaj dzień. Proszę czytajcie i komentujcie, a ja za tydzień postaram się coś dodać. Buziaki. : D
xoxo Frankie

Deformation Morgue II




        Ospałe powieki powoli się otworzyły. Przed nimi był niewyraźny obraz. Czarne, gwieździste niebo i mnóstwo śniegu. Leżałem na białym puchu jak książę na śnieżnobiałej kołdrze, którą przyniósł mu służący. Mimo iż mogło się tak wydawać ja wcale nie byłem księciem. Raczej przypominałem bezbronne dziecko, które zgubiło mamę i nie zna drogi do domu. To musiał być doprawdy żałosny widok. Za pewne leżałem tam już dobrych kilka godzin. Aż dziwne, że jeszcze nie zamarzłem, albo się nie wykrwawiłem. W końcu dosyć mocno się pokaleczyłem i byłem pewny, że umieram. A jednak coś nie pozwoliło mi umrzeć. Może jakaś nadludzka siła? Może przypadek? Albo po prostu nie chcieli mnie znosić w piekle lub niebie. Sam nie wiem i pewnie się nie dowiem.
     Patrząc przez zamglone oczy, próbowałem dostrzec co to za postać nachyla się nade mną. Chce mnie zjeść, dobić, a może uratować? Tego również nie wiedziałem, aż do chwili kiedy odzyskałem ostrość w oczach. Wtedy dopiero mogłem zauważyć, że dana osoba jest młodym mężczyzną w zbliżonym do mnie wieku. Chłopak miał czarne, sięgające do szczęki włosy, oczy zielone jak szmaragdy, drobny nos i zaróżowione z zimna usta. Nigdy nie widziałem oczu piękniejszych niż jego. Miały w sobie niezwykłą głębię, mocny kolor i świeciły jak ozdobne kamienie. Przez te oczy przypominał mi kota. Czarnego kota, rzecz jasna. Problem w tym, że czarne koty przynoszą pecha. Czy on mi też go przyniesie?
      Chłopak przybliżył twarz do mojej i spojrzał mi głęboko w oczy. Wyglądał jakby czegoś tam szukał. Czegoś ludzkiego w tej pustej powłoce nieszczęść. Czegoś ciepłego, żywego, a może smutku? Smutku, który pokierował tak młodą osobę jak ja, do tak okropnych czynów. Do nienawiści samego siebie, lęku przed ludźmi, okaleczeń i w końcu do samobójstwa, a raczej próby. Próba, bo chyba jeszcze nie umarłem. Miałem nadzieję, że niedługo się tego dowiem. Dowiem się tego od szmaragdowych oczu.
      Chłopak energicznym ruchem machnął ręką przed moimi oczami. Przestraszyłem się tego niespodziewanego ataku, myślałem, że chce mnie uderzyć, ale po chwili zapytał zginając kciuk lewej ręki:
- Ile widzisz palców?
- Cztery.
- Dobrze. Jestem Gerard. Przechodziłem tędy jakieś dziesięć minut temu i zobaczyłem Ciebie, leżącego na jezdni. Przestraszyłem się, że nie żyjesz, ale przeciągnąłem Cię na chodnik i sprawdziłem puls. Na szczęście nadal jesteś wśród żywych.
- Niepotrzebnie zawracasz sobie mną głowę.
- Jak to niepotrzebnie? Gdyby nie ja to byś się wykrwawił na ulicy, a zresztą nadal leci ci krew. Pokaż mi tą rękę. – powiedział Gerard i chwycił mój nadgarstek.
- O cholera. Czym sobie to zrobiłeś? Życie Ci niemiłe?
- Zgadłeś. Chciałem się zabić.
- No tyle to sam się domyśliłem. Trzeba to opatrzyć. Chodź, zaprowadzę Cię do mnie.
- Nie trzeba, naprawdę.
- Nie gadaj tyle, właśnie, że trzeba.
- Ale napra...
- Później mi się odwdzięczysz Frank
Frank? A skąd do jasnej ciasnej wiedział jak mam na imię? Wydawało mi się to mocno podejrzane. Chciałem go o to spytać, ale mnie ubiegł i powiedział z promiennym uśmiechem na twarzy:
- Nie pytaj. Wyczytałem z legitymacji.
            Poczułem, że słabnę z przypływu emocji. Znowu kolana miałem jak z waty, a oczy traciły ostrość. Miałem wrażenie, że zaraz zemdleję, ale tak się nie stało. Poczułem przyjemne ciepło na plecach. Dużo milsze niż mróz na dworze. To ciepło, to wytwór ludzkiego ciała. Jego ciała. Chłopaka, który mnie uratował, przed zamarznięciem i przeszkodził mi w spełnieniu swojego marzenia. Ten cholerny Gerard, który przeszkodził mi w samobójstwie….właśnie teraz mnie obejmuje. Przekazuje swoje ciepło do mojego wychłodzonego organizmu i jednocześnie podtrzymuje moje ciało przed osunięciem na ziemię. Czułem się jakby mnie sparaliżowało na całym ciele, a on był wózkiem inwalidzkim. Tak, to właśnie to. Znowu mnie ratował. Znowu marnował na mnie czas. Ten cholerny Gerard…
             Chłopak chwycił moją rękę i położył na swoich plecach. Prowadził mnie przez czarną ulicę pokrytą śniegiem. Powoli szliśmy przed siebie, dygocząc z zimna. Mimo dotyku jego ciepłego ciała, było mi potwornie zimno. W końcu spędziłem kilkanaście minut tonąc w śniegu. Wiem, że się powtarzam, ale gdyby nie on to teraz pewnie matka kombinowałaby pieniądze na pogrzeb. Nie jestem pewien czy to dobrze, że tamtędy przechodził. Nie czułem wobec niego długu wdzięczności, ale również nie miałem sił się na niego złościć. Sam nie potrafię nazwać tych uczuć. Często czuję się jakby zamieszkiwały mnie, dwie zupełnie obce osoby. Jedna chcąca żyć, a druga przegnita do szpiku kości, która prowadzi mnie ścieżką autodestrukcji. Czuję się wtedy jakbym był pomiędzy mieczem, a kowadłem. Nienawidzę tego uczucia.
                                                                                          ***
              Kiedy ponownie się zbudziłem, byliśmy już na miejscu. Moim oczom ukazał się dom chłopaka. Był tak wielki, że mógłby spokojnie pomieścić ludzi z okolicy. Zbudowano go w minimalistycznym stylu. Mimo iż takiego nie lubię i raczej wolę wszystko co gotyckie, wampirze i po prostu przerażające, to akurat ta budowla była całkiem mi się podobała. Na szczęście nie przypominała statku kosmitów. W przeciwnym razie długo bym tam nie zastał. Z resztą jakie miałem wyjście? No właśnie, żadne.
             Odwróciłem uwagę od posiadłości i spojrzałem na Gerarda. Niósł mnie na rękach. Bardzo mnie to zawstydziło i od razu moja twarz pokryła się mocnym rumieńcem. Miałem nadzieję, że tego nie zauważy lub pomyśli, że to od zimna. Głupio bym się czuł gdyby odkrył jak bardzo jestem wstydliwy. Może na takiego nie wyglądam, ale za tą ponurą powłoką kryje się ciepła, wrażliwa osoba. Tak wrażliwa, że boi się doznać krzywdy i maskuje swoje uczucia. Właśnie taki jestem na co dzień, jak z lodu.
                Przechodziliśmy przez próg drzwi wejściowych kiedy nagle z sąsiedniego pokoju wybiegła kobieta. Była po czterdziestce, miała długie czarne włosy i złotą skórę. Jak mogłem się domyśleć, to była matka Gerarda. Był naprawdę do niej podobny. Co prawda chłopak był blady jak ściana, ale urodę kompletnie odziedziczył po matce. Delikatne rysy twarzy, promienny uśmiech i szmaragdowe oczy. Był po prostu piękny. Idealny pod każdym względem, trochę jak grecki posąg, któregoś z bogów.
                Matka chłopaka wyraźnie była zdenerwowana. Patrzyła na nas jakbyśmy urwali się z choinki. Z resztą nic dziwnego, zakrwawiony szatyn, niesiony przez jej syna. Dosyć ciekawy, ale i drastyczny widok.
- Mój Boże, co się stało? – zapytała rozpaczona kobieta
- Znalazłem go kilka przecznic stąd. Nie mogłem go przecież tam zostawić, wykrwawiłby się.
- Jezu Chryste! Donald chodź tu natychmiast! – krzyczała
    Po chwili przybył jej mąż w fartuchu lekarskim. Jak mogłem się domyśleć, niedawno skończył dyżur i wrócił do domu, a tu taka niespodzianka! No ma facet szczęście nie powiem.
        Przerażony mężczyzna trzymając apteczkę w ręce natychmiast zbliżył się do mnie i Gerarda. Chłopak położył na kanapie moje wątłe ciało. Widziałem jak jego ojciec w pośpiechu czegoś szukał. Gdy wreszcie znalazł czystą strzykawkę, napełnił ją środkiem znieczulającym. Delikatnie wbił igłę w niebieską nitkę na moim przedramieniu. Natychmiast poczułem działanie tego specyfiku. Przez mój kręgosłup przeszedł zimny, paraliżujący dreszcz. Wydawało mi się, że ktoś wylał na mnie kubeł zimnej wody, a następnie unieruchomił moje ręce i nogi. To było coś potwornego. Jeszcze nigdy nie byłem znieczulony i to było dla mnie coś nowego.
          Czułem potworne osłabienie i kręciło mi się w głowie. Miałem wrażenie, że zaraz zwymiotuję. Głowa pękała mi z bólu, a przed oczami pojawiały się czarne plamy. Dokładnie ten sam kalejdoskop co wcześniej. Ale tym razem obrazy zmieniały się w zawrotnym tempie. Zawroty głowy nie ustawały, zupełnie jakbym się naćpał. Właśnie tak się czułem, jak pod wpływem narkotyków.
             Chłopak usiadł na kanapie obok mnie. Złapał mnie za prawy nadgarstek. Widziałem w jego oczach tyle bólu. Miałem wrażenie, że zaraz po jego nieskazitelnej twarzy wyleje rzeka łez, a on tylko udaje twardego. Widziałem, że się martwi, mogłem czytać z niego jak z otwartej księgi. Otwartej tylko dla mnie…
             Kalejdoskop zawirował po raz ostatni, a po nim nastała ciemność i głucha cisza. Czy ja umieram?
 _________________________________________________________________
A więc wrzucam kolejny rozdział, a trójeczka jest w trakcie pisania. W sumie wkurza mnie to, że trzeba na nowo rozkręcać bloga, ale mam nadzieję, że dam sobie radę no i oczywiście, że będziecie odwiedzać bloga i czytać moją twórczość. : )
xoxo Frankie
             
  

Deformation Morgue I



Tonę w ciemności na chwiejących nogach. Czuję ścisk w klatce piersiowej i mocne bicie serca. Oddech przyspiesza, a ręce dygoczą z zimna. Otępiałym wzrokiem spoglądam na latarnie przede mną. Teraz przypominają czarno-biały kalejdoskop. Agresywne światła przebijały się przez moje wrażliwe tęczówki, tym samym barwiąc czerwienią gałki oczne. Zamykam powieki, lecz nadal czuję agresywne, uliczne światło. Idę na wprost latarni. Nie wiem czemu, nie mogę się zatrzymać. Słabnę, a nogi uginają mi się w kolanach. Ostatkami sił próbuję postawić następny krok, lecz padam na asfalt. Czuję się jakby ktoś usiadł mi na plecach i jak na złość blokował moje wszystkie ruchy. To paskudne uczucie, które nie chce mnie opuścić. Mam wrażenie, że jestem małym robakiem, który nic nie znaczy wśród miliardów identycznych owadów. Jakby to czy umrę nie miało całkowicie znaczenia. Po prostu jedna, nic nie znacząca istota mniej. Gdybym jednak coś znaczył nie szedłbym właśnie tą uliczką. Drogą śmierci, usypaną tysiącem różnych tabletek. Ścieżka cierpienia, krwi cieknącej z mojego ciała, której sam pozwalam by swobodnie płynęła. Leżąc na zimnym pokrytym lodem asfaltowym pasie, właśnie o tym myślę. O robakach, kalejdoskopach i krwi wypływającej z nadgarstka mojej lewej ręki. Powoli opuszczała moje ciało. Kropla po kropli. Tak jakby chciała ode mnie uciec. Nawet ona nie chce mi pomóc się podnieść. Mimo iż leżę na środku ulicy, nikt na mnie nie spojrzy. Nikt się mną nie zainteresuje i nie pomyśli „Co za idiota leży na środku jezdni?” . Nikt nie wezwie karetki, ani nie zapyta czy wszystko w porządku. Ludzie to jednak skończeni egoiści. Ja również taki jestem. Nie myślę o niczym innym jak odebraniu sobie życia. Za to ludzie wokół mnie są egoistami, bo nawet nie reagują. Idą sobie wesoło w gronie rodzin ciesząc się świętami. Nie rozumiem tych katolickich zwyczajów. Przecież 24 grudnia to zwykły dzień (przynajmniej dla ludzi mojego pokroju). Nigdy nie wierzyłem w dwutysięcznegoletniego boga, który chodził po wodzie, zamieniał wino w krew, a po trzech dniach zwiał z kamiennej groty. Z resztą 24 grudnia każdy staje się katolikiem. Nawet gimnazjaliści uparcie twierdzący, że są ateistami, cieszą się jak dzieci z prezentów pod wigilijnym drzewkiem. Nowy iPhone, laptop czy inne nowinki elektroniczne „niezbędne do życia”. Ech, świat schodzi na psy. Może to i lepiej, że właśnie teraz pragnę go opuścić.
      Czuję, potworny ból w sercu. Rozdziera moje organy na miliony kawałeczków. Czy właśnie tak się umiera? Właśnie tak opuszcza się ten świat? Jeżeli tak, to jestem szczęśliwy. Może i głupi, ale szczęśliwy, że w końcu nie będę się męczył z tymi gnojami w szkole i na podwórku. Pewnie będą się cieszyli, że ta sierota Frank w końcu zejdzie z tego świata, choć z drugiej strony nie będą mieli kogo gnębić. Z resztą, pewnie nawet nie zauważą mojej nieobecności. Jestem tylko robakiem wśród milionów innych.
     Powoli odzyskuję siły. Udaje mi się stanąć o własnych nogach. Powoli i niepewnie stawiam pierwsze kroki. Boję się ponownego upadku. Nie chciałbym tak żałośnie skończyć leżąc na ulicy. Wchodzę na chodnik i staram się odzyskać równowagę. Wystawiam ręce imitując skrzydła samolotu, bądź baletnicę i stawiam przed siebie na przemian lewą i prawą stopę. Balansuję na krawędzi. Wiem, że jeżeli nieszczęśliwie się przewrócę, mogę już nie wstać. Mimo iż, pragnę tego z całego serca, boję się śmierci. W końcu nie mam pewności co mnie czeka i gdzie trafię. Czy istnieje piekło i niebo? A może dusze błąkają się po ziemi. Może egzystują w ciemnościach i głuchej ciszy już na wieczność? Mam nadzieję, że to miejsce jest lepsze niż moje obecne życie. Nie ma tam bólu i cierpienia. Nie ma tam właściwie nic, ale ja boję się nicości. Boję się zostać sam na dosłownie chwilę. Boję się sam siebie. Nie umiem zachować kontroli i szybko chwytam ostre narzędzie, ozdabiając swe ciało nowymi pamiątkami. Właśnie tak się dzieje po powrocie ze szkoły, gdy moja matka pracuje do późnych godzin, by wyżywić mnie i moją siostrę. Ona jest już pełnoletnia, więc pomaga matce finansowo, ale to i tak nie wystarcza. Zawsze na coś brakuje. To na jedzenie, na ubrania, na mydło. Na cokolwiek. Do tego komornicy czyhają na każdym kroku. Boję się, że pewnego dnia nie będę miał dokąd wrócić, więc może to i lepiej, że umieram. Nie będę się musiał przejmować przyziemnymi rzeczami. Wygodne jest bycie martwym.
        Znowu mam kalejdoskop przed oczami. Idę jak na oślep, mając na dzieję, że nie wpadnę na jakiegoś człowieka. Przed oczami migają mi różne obrazy. Trójkąty, kwadraty. Czarno biały kalejdoskop zdarzeń. Obrazy nie ustają. Schizy nasilają się. Próbują zawładnąć moim umysłem przybierając to coraz dziwniejsze formy i kształty. Jedna z nich przypomina człowieka. Kogoś kogo bardzo dobrze znam, lecz nie mogę sobie przypomnieć kim jest ta postać. Ma na sobie koszulkę, rozpiętą marynarkę, dżinsy i trampki. Kruczoczarne włosy i zielone oczy ładnie ze sobą kontrastowały. Na szyi miał szalik, bądź chustę pasującą do pozostałych części garderoby. Wyglądał jak bogaty nastolatek, którego rodzice porzucali w dzieciństwie na całe dnie, przekupując drogimi prezentami. W jego oczach było widać smutek i samotność. Miałem ochotę pobiec do niego by jakkolwiek go pocieszyć. Powiedzieć, że będzie dobrze i nie jest sam.
        Pytam go jak ma na imię, lecz on nie odpowiada. Wbija we mnie swe nadal smutne oczęta i wkłada ręce do kieszeni. Głowę chowa w szal i zamyka oczy. Czuję, że się ode mnie oddala. Szybko wyciągam rękę, ale nie mogę go dotknąć. Kiedy tylko poruszam się do przodu, on się cofa. Krzyczę, wołam, ale on nie reaguje. Czuję się coraz słabiej i padam na ziemię. Tym razem nie mam sił by się podnieść.
         Nagle chłopak otwiera oczy i rozchyla wargi. Widzę jak z jego ust wylatuje ciepłe powietrze na tle mroźnej scenerii. Spogląda na mnie i cicho odpowiada: „Jestem trucizną.”
___________________________________________________________
Z tej strony Frankie Way, otóż założyłam nowego bloga. Cóż, pewnie nikt o mnie nie pamięta i wiem, że już dodawałam ten post na starym blogu, ale teraz wracam do pisania i mam nadzieję, że będziecie czytać.